SPIRALA:
ZWIERZENIA
PROJEKTANTA

Byłem w Stanach Zjednoczonych kilkakrotnie na konferencjach i przy innych okazjach, ale nie planowałem dłuższego pobytu. Wspominałem już, że Uniwersytet Illinois w Urbana-Champaign zaoferował mi kontrakt na stanowisko tak zwanego profesora wizytującego. Jest to wolny etat przydzielany osobom, które szkoła chce zatrudnić na jakiś czas, a później się z nimi żegna. Jechałem, mając za sobą rozległą praktykę zawodową w Polsce. Od sześciu lat uczyłem, powoli w to wsiąkałem. Uczenie nie jest czymś, z czym łatwo się rozstać.

Zamieszkałem w szeregowym domku dla zagranicznych studentów i wykładowców, w którym była nawet garderoba (walk-in closet) – nowość dla mnie. W ogóle wszystko, co mnie otaczało, było nowe, inne. Pamiętam swoją pierwszą rowerową wycieczkę za miasto. Droga prowadziła wśród pól kukurydzy, dla urozmaicenia przetykanych polami soi. Myślałem, że za zakrętem zobaczę coś innego, ale i tam były te same pola. W końcu wśród nich ukazało się jedno samotne drzewo, na którym można było zaczepić oko.

Koledzy poznosili mi różne przydatne w gospodarstwie domowym rzeczy: garnki, talerze, dostałem nawet mały telewizor. Podobały mi się praktyczne miski ze stali nierdzewnej, których nie było w Polsce, kupiłem więc niedużą, mieszczącą się do mojej walizki, bo chciałem ją ze sobą zabrać wracając. W Stanach mleko i soki kupuje się w galonowych lub półgalonowych plastikowych pojemnikach. Kiedy po dwóch miesiącach miałem się przeprowadzić do nowego mieszkania w pobliżu szkoły, okazało się, że cała szafka była zastawiona tymi pojemnikami, których nie miałem serca wyrzucić. Jestem typowym przedstawicielem pokolenia wojennego, które wszystko gromadzi. Teraz plastikowe pojemniki oddajemy do recyklingu, ponieważ są przetwarzane między innymi na elementy budowlane.

W grudniu 1984 roku do mojej kawalerki na terenie uniwersytetu wprowadziła się Iwona, która przyjechała z Polski również na krótką wizytę. Pod koniec naszego pobytu w Stanach, w maju 1985 roku, wybraliśmy się na wyprawę samochodową. Składała się z dwóch części: na wschód i na zachód Ameryki. Łącznie pokonaliśmy piętnaście tysięcy mil, czyli około dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów. 📷 image

UrbanaChampaign, gdzie mieszkaliśmy, leży nieomal w centrum Stanów, praktycznie w sercu kraju. Iwona prowadziła pisane dzienniki podróży ze wszystkich naszych wypraw oraz nagrywała na taśmie swoje spostrzeżenia. Jest to świetny rejestr obserwacji, który pozwala odtworzyć wydarzenia i przywołuje wspomnienia za każdym razem, gdy do niego sięgamy. Opieram się na jej zapiskach z [7978] tej „Wielkiej Wyprawy”. Pierwszy etap, na wschód, miał pięć tysięcy mil i obejmował Indianę, Ohio, Pensylwanię, Wirginię Zachodnią i Wirginię, New Jersey, Waszyngton (Dystrykt Kolumbii), Nowy Jork, wschodnie wybrzeże (aż do Quebecu w Kanadzie) – i z powrotem przez Montreal, Toronto, Wielkie Jeziora (Huron, Superior i Michigan) oraz Chicago. Drugi etap, na zachód, był znacznie dłuższy. Liczył dziesięć tysięcy mil i prowadził z Missouri przez Kansas, Kolorado, Nowy Meksyk, 📷 image Arizonę, 📷 image 📷 image 📷 image Utah, Newadę do Kalifornii, aby wzdłuż Pacyfiku dotrzeć do Oregonu, Idaho, Montany, Wyoming i wrócić przez Góry Skaliste do Kolorado, a później przez Iowa i Nebraskę do domu. Ta druga część – wielka pętla zakreślona łatwo flamastrem na mapie – zajęła nam ponad miesiąc. Była to niezapomniana podróż z wielu względów. Przede wszystkim zachłystnęliśmy się przestrzenią, 📷 image zupełnie niewyobrażalną dla przybysza z Europy, i różnorodnością krajobrazu, w którym znaleźliśmy prerie, kaniony i wąwozy, gejzery, nieczynne wulkany i pustynie.

Historia kraju, który jest prawdziwym melting pot (tyglem) wszystkich możliwych narodowości zgromadzonych pod jednym dachem, wywołuje szacunek dla sąsiada. Amerykańska chęć niesienia pomocy nie jest tylko przysłowiowa. W czasie wszystkich naszych podróży spotykaliśmy się zawsze z wielką życzliwością i serdecznością ludzi, niezależnie od miejsca i okoliczności. Realizacja takiej wyprawy, nawet dla doświadczonego amerykańskiego turysty, byłaby ogromnym wyzwaniem. Dla nas była przygodą i okazją, której nie chcieliśmy przegapić. Utkwiły nam w pamięci nazwy miasteczek, rysunek krajobrazu, kolor skał i zapach powietrza. Dzięki niej nabraliśmy wprawy w organizacji podróży i w następnych latach niejednokrotnie wracaliśmy do tych samych miejsc bądź odwiedzaliśmy te pominięte. Czterdzieści siedem stanów mamy za sobą, na liście ciągle oczekują Hawaje i Alaska.

Parki narodowe są miejscami wyjątkowymi. Te ogromne tereny znajdują się pod ochroną federalną amerykańskiego rządu. Odwiedziliśmy prawie wszystkie: Yellowstone, Yosemite, Rocky Mountain, Zion, Glacier, Olympic, Arches i wiele innych – różnią się barwami, formacjami geologicznymi i minerałami.

Podróże przychodzą nam łatwo. W czasie przerw semestralnych, tankując benzynę do samochodu, decydujemy: czy jechać do Teksasu, czy na Florydę, do Luizjany czy Karoliny Południowej. Element niewiadomej czyni wyprawę ciekawszą.

Oprócz niekwestionowanych walorów krajobrazowych Ameryka ma do zaproponowania fantastyczne muzea sztuki. MoMA (Museum of Modern Art), METropolitan i Guggenheim w Nowym Jorku. Smithsonian i National Gallery of Art w Waszyngtonie. Museum of Fine Arts w Bostonie. A także inne: The National 9/11 Memorial w Nowym Jorku, Art Institute w Chicago, Kennedy Space Center na Florydzie – to tylko kilka ważnych. Oprócz tych gigantów – setki mniejszych, które pieczołowicie kolekcjonują wszystko, co składa się na historię kraju, stosunkowo krótką w porównaniu z europejską, więc każdy eksponat nabiera większego znaczenia. Uśmiech wzbudza fakt, że nawet starocie z wyprzedaży garażowej nazywane są dumnie antykami. Szczególnej uwagi wymagają amerykańskie muzea historii naturalnej. Są świetnie zorganizowane, niejednokrotnie interaktywne, przyciągają tłumy osób spragnionych wiedzy wykraczającej poza czas obecny.

W Stanach wydawałem dla przyjaciół biuletyn pod dumną nazwą Roman’s News, 📷 image który w całości był pisany ręcznie (komputer jeszcze nie był dostępny). Zawierał on, w skrótowej formie, relację z „Wielkiej Wyprawy”, a także mapę 📷 image przedstawiającą tę jedną z najwspanialszych podróży, jakie wspólnie z Iwoną odbyliśmy.

Kiedy wróciliśmy z wycieczki, profesor, który mnie zaprosił, zapytał: „Roman, a co byś powiedział na drugi rok pracy tutaj?”. Odparłem: „Drugi rok? Może… No dobrze”. Tak to wyglądało, ciągle nie miałem w planie długiego pobytu. Później powtórzyło się to samo kolejny raz, zostałem i zobaczyłem, że jestem już po drugiej stronie płotu. To, czym żyłem tam trzy lata, stało się moją rzeczywistością i zapuściłem korzenie. Był to dziwny okres przystosowywania się. Przy czwartym nieplanowanym roku pobytu kontrakt się skończył, ale otworzyły się inne posady i miałem do wyboru: moje ukochane Kolorado lub Missouri – może mniej ukochane, ale względy praktyczne, finansowe, zdecydowały, że tu się osiedliliśmy.

Jak już mówiłem, chodzenie po górach zawsze było mi bliskie. Motywowała mnie nieprzeparta chęć zobaczenia, co jest po drugiej stronie.

Kiedy mieszkałem we Francji, pojechałem na wakacje do Maroka i tam odbyłem dłuższą wycieczkę na Saharę. Przyjechaliśmy niewielką grupą po południu, inni zasiedli z piwem, a ja zobaczyłem piaskowe wydmy i postanowiłem wspiąć się na nie. Miały dobrze ponad sto metrów wysokości. Upał był jak na Saharę przystało. Pot lał się na piasek, w którym brnąłem po kostki. W końcu wdrapałem się i… co zobaczyłem po drugiej stronie? Tysiąc pięćset takich samych wydm piaskowych.

Góry Skaliste przypominają mi Tatry, choć są dużo wyższe. Można powiedzieć: monumentalne. Ciągną się blisko pięć tysięcy kilometrów, niemal przez cały kontynent, aż po Kanadę. Dla pierwszych osadników zmierzających na zachód stanowiły mur trudny do przebycia. Rzeki pięknie je wyrzeźbiły, a woda spływa z nich zarówno do Atlantyku, jak i do Pacyfiku. Na grzbiecie, w miejscu zwanym Continental Divide, 📷 image 📷 image jest duża liczba ścieżek, z których roztacza się widok na obie strony kontynentu. Mamy z Iwoną na koncie wspinaczkę na najwyższy szczyt Gór Skalistych: Mount Elbert, mierzący blisko cztery i pół tysiąca metrów. Cenny, bo wchodziłem na niego zaledwie kilka lat temu, więc z racji mojego wieku liczył się podwójnie. Wielokrotnie spędzaliśmy wakacje w Kolorado, latem zdobywając kolejne szczyty, a zimą i wiosną zjeżdżając z nich na nartach. Nie zamieszkałem w Kolorado. Czy był to dobry wybór? Czasem w życiu podejmujemy decyzje, przez które nie śpimy wiele nocy.

Przybywając do nowych miejsc, czuję zawsze nowy zapach. Tak też było w Illinois. Gorące i wilgotne powietrze o specyficznej woni pól kukurydzy, które otaczają uniwersyteckie miasto UrbanaChampaign, oblepiało mnie każdego dnia. W Polsce taki parny dzień zapowiada burzę, tutaj to normalny klimat. Niezwykły był pierwszy kontakt z olbrzymim Uniwersytetem Illinois i jego skalą, nie tylko pod względem powierzchni, ale także liczby studentów. Było ich około czterdziestu tysięcy. W Missouri – pod koniec mojej pracy – dwadzieścia tysięcy. To szokowało w porównaniu z uczelniami w Polsce czy w Europie. Odkryciem była dla mnie uniwersytecka biblioteka. Jedna z największych publicznych, akademickich bibliotek w Stanach. Druga co do wielkości po Bibliotece Harvardu. Ma ponad sto lat. Mieści kilkanaście milionów tomów, drugie tyle różnego rodzaju materiałów audiowizualnych, nagrań, map, filmów, mikrofilmów. Biblioteka Uniwersytetu Illinois składa się z prawie trzydziestu specjalistycznych działów, które także nazywane są bibliotekami, między innymi: kolekcji Abrahama Lincolna, map, rzadkich ksiąg i manuskryptów, biblioteki języków i literatury, biblioteki filozofii, komunikacji, sztuki i architektury i wielu, wielu innych. Labirynt półek i pomieszczeń oraz dostępność źródeł i informacji wywarły na mnie duże wrażenie. Z pomocą przyszła komputeryzacja, pomagała w wyszukiwaniu konkretnych pozycji i pozwalała dotrzeć do najbardziej ukrytych materiałów. Korzystają z niej nie tylko studenci i profesorowie, ale także naukowcy z całego świata.

Niecodzienne było również moje spotkanie z superkomputerem Cray, którego dotykałem, czując drżenie milionów gigabitów przebiegających go w każdej sekundzie. Wyglądał niepozornie, jak wielka trójwymiarowa litera „C”. Kształt nie wywodzi się z nazwy komputera, ale sprzyja on podobno najszybszemu przebiegowi informacji i obniżeniu temperatury, jaką ten bieg wywołuje. Skoro mowa o komputerach, to okazało się, że kampus w Urbana-Champaign jest jednym z czołowych w świecie ośrodków nauk informatycznych, astrofizycznych i komputerowych. Dzięki zastosowaniu najszybszych komputerów i ich programów The National Center for Supercomputing Applications (NCSA) przyłożył rękę do rozwoju światowej infrastruktury cyfrowej w dziedzinie nauki i inżynierii. Nie bez powodu komputer HAL z filmu Stanleya Kubricka 2001: Odyseja kosmiczna, pochodził z Urbana-Champaign. Jest to ośrodek przyciągający studentów z całego świata, w tym ogromną liczbę z Chin. Być może obserwowany ostatnio skok w technologii cyfrowej Państwa Środka ma także swoje źródła w Urbana-Champaign.

Mówiąc o nowych doświadczeniach, zapamiętałem między innymi niecodzienne odwiedziny na Wydziale Rolnictwa i Hodowli Zwierząt, który zarządza ogromnymi farmami. Natknąłem się tam na łące na stado krów. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że miały wmontowane w bok malutkie okienka. Każda po jednym. Przypominały one te w pralkach automatycznych. Mimo obecności niezwykłych urządzeń krowy wyglądały na zadowolone z życia. Laboratorium wydziału prowadzi badania układu trawiennego i dostęp do niego na bieżąco jest konieczny.

Nowe były także, z małymi wyjątkami, kontakty na uczelni. Znamienne i zauważalne wtedy dla mnie było amerykańskie odezwanie „no problem”, czy – jak byśmy rzekli – „nie ma sprawy”, gdy zwracałem się do kogoś z jakąś prośbą albo za coś dziękowałem. Stanowiło to ogromny kontrast z często niechętną postawą osób, które prosiłem o pomoc w przeszłości. Tutaj na każdym kroku spotykałem się z życzliwością ze strony kolegów i personelu szkoły. Zauważyłem, że pomaganie leży w naturze Amerykanów. Podobno wywodzi się ono z ciężkich czasów osadnictwa, kiedy sąsiedzka pomoc decydowała o przeżyciu.

Trzeba było się nauczyć, żeby na pytanie „Jak się masz?” nie opowiadać o bólu głowy ani o kłopotach z samochodem. To czysto retoryczne pytanie. Zadający je oczekuje odpowiedzi, że masz się świetnie, aby zaraz po tym pognać do swoich zajęć. Nawet w gabinecie lekarskim na to pytanie odpowiadasz, że bardzo dobrze, a dopiero później możesz przystąpić do narzekania na stan zdrowia.

Pobyt w Stanach pozwolił mi lepiej zapoznać się z grafiką amerykańską. Znałem ją raczej fragmentarycznie.

Zetknąłem się bliżej z pracami między innymi Herba Lubalina, który ożywił typografię, proponując jej ekspresyjną formę. Mówił: „Czasem poświęcasz czytelność, aby zwiększyć oddziaływanie”. Odkryłem redagowane przez niego czasopismo „U&lc” („Upper and lower case”) – okazało się, że poza szkołą szwajcarską coś jeszcze istnieje. To, co proponował, było naturalną reakcją na strukturalizm szwajcarskiego stylu, który wiódł prym w Europie i którego sam byłem wyznawcą. Powstawało w warunkach tradycji lokalnej. Trzeba spojrzeć na to, co działo się w Ameryce w XIX wieku, na ówczesne gazety, czcionki, układy stron, na to, czym różniły się od europejskich. Herb Lubalin wstrząsnął typografią w tym samym stopniu, w jakim zrobił to później David Carlson, choć nie był, jak ten ostatni, obrazoburcą. Korzeniami tkwił głęboko w tradycji amerykańskiej sztuki typograficznej.

Co jeszcze może być inspirujące dla przybysza z Europy? Odwołam się do największego wrażenia, jakiego doznałem. W czasie jednej z pierwszych naszych wędrówek, przekraczając łańcuch górski na zachód od Colorado Springs, zobaczyliśmy z Iwoną PRZESTRZEŃ. 📷 image To był widok, jakiego nigdy wcześniej nie doznałem, nawet jadąc przez równiny Kansas. Ogromna płaszczyzna – preria, na której horyzoncie cienką kreską malowało się następne pasmo wysokich gór. Może właśnie zestawienie skali łańcucha górskiego z równiną dawało to wrażenie.

Szukaliśmy jednocześnie czegoś bliskiego sercu, co znamy lub wiemy, jak powinno wyglądać. Pamiętam, jak będąc we Francji, często jeździłem w rejony, które przypominały mi Polskę, Mazowsze. Tu również było wypatrywanie Polski. Chcieliśmy odnaleźć miasta i miasteczka, gdzie istnieje prawdziwe centrum: rynek, chodniki, gdzie można się przejść, posiedzieć w kawiarniach. Te atrybuty urosły do rangi symboli. Niestety, nie natrafiliśmy na to, czego szukaliśmy.

W środkowych Stanach, na południowym zachodzie, miasta mają zupełnie inną strukturę i inny charakter. Większość pobudowana jest wzdłuż długiej i szerokiej ulicy, noszącej przeważnie nazwę Main – Główna. Na skrzyżowaniu z inną, mniejszą, pewnie będzie stał bank. Szerokość ulicy, jak się dowiedziałem, nie była podyktowana liczbą samochodów (tych w czasie jej budowy nie było tak wiele), ale przepędzanymi przez te ulice ogromnymi stadami bydła. Nie ma tu więc miejsca na główny rynek, przestrzeń spotkań.

W poszukiwaniach znanych nam zakątków myśleliśmy o Teksasie z hiszpańskimi wpływami. Nic bardziej mylnego. Inne są jedynie miasteczka na wschodnim wybrzeżu, gdzie osadnicy, Anglicy i Francuzi, budowali według europejskich kanonów. Im bardziej na zachód, tym luźniej. Byliśmy sfrustrowani, nie znajdując oczekiwanych pejzaży. Aż w pewnym momencie nastąpiło przebudzenie: chwileczkę, musimy uprzytomnić sobie, że to jest inny kraj i inny kontynent. Trzeba tę inność zaakceptować, jeśli decydujemy się tutaj żyć. Springfield w Missouri, w którym obecnie mieszkamy, powstało na początku XIX wieku na dawnych terenach indiańskich szczepów Kickapoo, Delaware i Osage. Kiedy rząd amerykański usunął Indian do rezerwatów w Kansas, miasto – znajdujące się na trakcie komunikacyjnym z St. Louis do San Francisco w Kalifornii – otworzyło swoje podwoje dla osadników. Preria, strumienie i lasy dębowe ustąpiły miejsca kolei, a stacja Springfield stała się ważnym węzłem handlowym.

Wojna secesyjna spowodowała, że dynamicznie rozwijające się miasto przeżyło zapaść i zostało podzielone na dwa obozy. Rozegrała się tutaj jedna z najbardziej krwawych bitew – Battle of Wilson’s Creek (czasowo odpowiada to mniej więcej naszemu powstaniu styczniowemu). Położenie w sercu Ameryki wciągnęło Springfield na linię słynnej drogi transkontynentalnej, znanej pod nazwą Route 66, która zaczyna się w Chicago w Illinois, a kończy się w Los Angeles w Kalifornii. To spowodowało napływ ludności, boom w handlu, rozwój infrastruktury i ożywiło życie kulturalne. Zmianie nie uległa ponoć jedynie obowiązująca tutaj od czasów pionierskich uniwersalna zasada uprzejmości, nadzwyczajnej serdeczności i towarzyskości. Miasto rośnie nadal. Dawne centrum jest obecnie rewitalizowane po wielu latach stagnacji spowodowanej wyprowadzeniem życia, usług i różnego rodzaju biznesów do shopping malls – galerii handlowych. Wszędzie jednakowych. Można być pewnym, że taki sam Walmart znajdziemy w New Jersey, Kalifornii i w Teksasie. Podobnie jak wiele tak zwanych chains – sieci przedsiębiorstw, restauracji i nawet kościołów, które fizycznie – na zewnątrz i w środku – wyglądają jednakowo.

Brak agory, jednego określonego miejsca spotkań, rozluźnił relacje międzyludzkie. Przyczynił się do tego także samochód, kształtując w Stanach kulturę komunikacji. Z jednej strony ogromna przestrzeń sprowokowała konieczność znalezienia środka transportu dostępnego dla wszystkich, z drugiej zmieniła dynamikę stosunków społecznych. Miasto nie jest już kompozycją domków, gdzie z okna do okna sąsiadowi mówi się dzień dobry – tworzą się coraz większe, rozleglejsze i coraz dalsze przedmieścia. W dobrej dzielnicy sąsiednie domy dzielą spore odległości. Zmienia to zupełnie relacje z sąsiadami. Nawet do bliskich znajomych nie wypada wpaść bez zapowiedzi, jak w Polsce – wizytę trzeba najpierw umówić. Godziny pracy są tu bardziej elastyczne, intensywność pracy, jak również cena wolnego czasu, są tu znacznie wyższe niż w Europie.

Przyjeżdżając do obcego kraju, pewne rzeczy widzi się z podwójną ostrością. Odmienność jest wzmacniana przez odniesienie do miejsca, skąd przyjechaliśmy. Z zapałem więc dokumentowaliśmy te różnice na slajdach, których powstały tysiące, zebrane z licznych podróży. W tej kolekcji jest oddzielny temat, a mianowicie kicz, często wykorzystywany przez Iwonę do wykładów. W Polsce to zagadnienie nigdy mnie specjalnie nie zajmowało, nie widziałem tego. Przez to wyczulenie na inność tutaj dopiero zobaczyłem masę rzeczy, które są kiczami: od maleńkich figurynek po monumentalne rzeźby, większe realizacje, nawet projektowanie form przemysłowych. Na przykład specyficzny styl amerykańskich samochodów z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, który nigdy nie miał odbicia w Europie.