SPIRALA:
ZWIERZENIA
PROJEKTANTA

Proces logowania na pierwszych maszynach IBM onieśmielał. Wymagał wpisania ciągu znaków, haseł, wszystko w odpowiedniej kolejności, ale później można było uruchomić edytor DrHalo, pozwalający tworzyć na ekranie kolorowe ilustracje. Wsiąkłem w to po uszy mimo prymitywnych, jak na dzisiejsze czasy, programów graficznych i ekranu o niskiej rozdzielczości, który dawał ząbkowane obrazy. Technika druku również była ciekawa: nie mieliśmy kolorowych drukarek, ustawialiśmy więc przed ekranem aparat i pstrykaliśmy zdjęcie, z którego można było następnie robić odbitki na papierze. Pamiętam moją pierwszą serię impresji na temat wszystkich miesięcy. Taki graficzny kalendarz. Tworzyłem także ilustracje inspirowane muzyką. Po prostu uczyłem się narzędzia. Zresztą uczyliśmy się wszyscy, zarówno studenci, jak i wykładowcy. Moim bezpośrednim instruktorem był przyjaciel i kolega z Wydziału Grafiki, Tom Kovacs, już wtedy biegły w grafice cyfrowej.

Firma IBM wyposażyła Wydział Grafiki w komputery, gdyż studenci byli ich potencjalnymi nabywcami po ukończeniu uczelni i przystąpieniu do pracy zawodowej. Poza zapewnieniem sprzętu IBM organizował spotkania dyskusyjne. Przedstawiciele zadawali nam pytanie: „Jaką rolę będzie odgrywał komputer w twojej dziedzinie za dwadzieścia lat?”. Idee z tych futurologicznych dyskusji przekazywano programistom, którzy zastanawiali się, jak je zrealizować. Podobną procedurę stosowano we Francji, gdzie przemysł zbrojeniowy zatrudniał pisarzy science fiction i korzystał z ich pomysłów, unowocześniając broń. Myślę, że ta metoda jest dzisiaj stosowana w każdym przemyśle. Biorąc udział w dyskusjach futurologów, nie przypuszczałem, że nadejdzie moment, kiedy będziemy musieli się bronić przed ich skutkami. Na przykład przed manipulacją mediami zastosowaną przy okazji wyborów w Stanach Zjednoczonych. W 2013 roku firma Cambridge Analytica wykorzystała dane osobowe, aby każdemu użytkownikowi indywidualnie dostarczyć informacje, odpowiednio spreparowane na podstawie jego profilu. Jest to pranie mózgów na wielką skalę – i tak już będzie.
Moja grafika cyfrowa pokazana została na pierwszym Międzynarodowym Biennale Grafiki Komputerowej w Rzeszowie w 1995 roku. Wtedy w Polsce była to nowa dziedzina, niewielu ludzi się nią zajmowało. Organizatorem był Zbigniew Rybka, ówczesny dyrektor Teatru Powszechnego w Rzeszowie, a jednocześnie znany popularyzator kultury. Nie pamiętam, jak nasze drogi się zbiegły, ale wysłałem na pierwszą edycję biennale pracę zatytułowaną Ostatni Samuraj,[4501] która dostała drugą nagrodę. Uznałem, że grafika komputerowa może przedłużyć mój flirt z grafiką artystyczną. 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 imageBrałem udział w kolejnych biennale, następnie Zbyszek urządził mi dużą wystawę w pięknej galerii przy teatrze w Rzeszowie, a kilka lat później powtórzył ją w Teatrze Powszechnym w Radomiu. Pokazałem około sześćdziesięciu prac. Na wernisaż przybyło wiele osób zainteresowanych tym medium. W 2000 roku brałem udział w ważnej wystawie zatytułowanej Graficy, zorganizowanej w Zachęcie przez Danutę Wróblewską i Wiesławę Wierzchowską. Kuratorki zwróciły się o prace do dziesięciu twórców mieszkających poza granicami kraju.

Ciągle staram się robić coś nowego, inspirowanego przeżyciami, wydarzeniami czy wprost z czystej ciekawości, dokąd zaprowadzi mnie możliwość poszukiwań formalnych.


FOTOGRAFIA

Cofnijmy się w czasie do momentu, kiedy robiłem swoje pierwsze zdjęcia. To są bardzo odległe wspomnienia.[6089] Czasem towarzyszyłem ojcu w jego fotograficznych wyprawach. W 1947 roku – Warszawa jeszcze leżała w gruzach – wędrował z aparatem po Starówce. 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image Przez plac Zamkowy zbliżyliśmy się do wylotu Piwnej, chcąc przejść na Rynek. Droga była wąską ścieżką na wysokości pierwszego piętra, w wąwozie ruin. Później był już Rynek, którego nie było. Do dziś zachowały się nieliczne tylko zdjęcia, które ojciec zrobił w tamtym czasie. Lubię szczególnie jedno: widok na kościół Paulinów przy ulicy Freta, nieopodal Barbakanu, w zamgleniu, z zarysami ruin Starego Miasta. Próbowałem kilkakrotnie z tego samego miejsca zrobić podobne ujęcie. Niestety, nie było tamtego światła, a mgła nie chciała się pojawić na zawołanie. Ojciec miał widocznie swoje sposoby.

W historycznym przewodniku po Bielanach cenionego varsavianisty Jarosława Zielińskiego Jarosław Zieliński, Bielany. Przewodnik historyczny, Wydawnictwo RM, Warszawa 2015. znajduje się wiele fotografii robionych przez mojego ojca, głównie w latach pięćdziesiątych. Po wojnie żył z robienia zdjęć dla czasopism, poza tym zajmował się fotografią artystyczną. 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 imageJa byłem wtedy biernym obserwatorem, czasami modelem. Miewałem w rękach aparaty ojca, ale nie fotografowałem. Siedziałem mu za plecami i patrzyłem, co wyczarowywał w ciemni. Kiedy zacząłem robić pierwsze zdjęcia, filmy wywoływał tata. Wkładałem je w powiększalnik, naświetlałem papier i czekałem, co z tego wyjdzie. To był magiczny moment, kiedy w czerwonym świetle powoli wyłaniał się na dnie kuwety czarny obraz. Początek samodzielnej fotografii łączę z momentem wybierania i powiększania starych zdjęć ojca na wystawę rodzinną. Ponownie spojrzałem na jego prace. Zobaczyłem je inaczej, dostrzegłem ich spójność. Wziąłem aparat i zacząłem robić coś więcej niż dokumentację. Lata pracy zawodowej i pedagogiki wiązały mnie z fotografią, ale nie była ona osobistą formą wypowiedzi. Dopiero po wycofaniu się z czynnego życia zawodowego – czy raczej ograniczeniu jego intensywności – znalazłem czas na fotografowanie dla siebie. Mogłem dołączyć to medium do wypowiedzi artystycznej.

Fotografia mojego ojca była sztuką widzenia rzeczy. Patrząc na z pozoru zwykłe drzewo, potrafił je zobaczyć. Wiem, że trudno to wytłumaczyć – wszyscy patrzymy, ale nie wszyscy widzimy. Kiedyś robotnik ze składu złomu zapytał mnie ze zdziwieniem, dlaczego fotografuję sprasowany w kostkę samochód. Dla niego to był złom, ja zobaczyłem w nim formę, grę światła i kolor. [4005] Uczyłem się dostrzegać tak jak mój ojciec. Przystawiając aparat do oka, zacząłem patrzeć gotowym zdjęciem, widzieć je jak swoje prace, projekty czy swoją sztukę.

Staram się od razu uchwycić gotowy kadr, niemal podświadomie komponuję obraz. Czasem uwagę przykuwa ostatecznie fragment sceny, nad którą pracuję. Po wyrwaniu z kontekstu w procesie cyfrowej obróbki żyje on własnym życiem. Fotografowanie nie kończy się w momencie naciśnięcia spustu migawki.

Przeglądając archiwum, natknąłem się na fotografię, którą zrobiłem w 2008 roku w jednym z lwowskich zaułków. Całą uwagę skupiłem na oświetlonej arkadzie, reszta obrazu kryła się w cieniu. Szykując to zdjęcie do druku, przypomniałem sobie fotografie robione przez ojca w latach pięćdziesiątych w Warszawie. Zestawiłem je razem. Myślę, że kierowały nim podobne powody, gdy wybierał te kadry z ulicy Koziej i bramę (pewnie na Targowej na Pradze). A może to ja miałem gdzieś głęboko zakodowany sposób, w jaki on patrzył, albo po prostu widziałem kiedyś te zdjęcia i pozostały w mojej podświadomości. Dwa zdjęcia po lewej robił ojciec, to po prawej, ze Lwowa, jest moje.

Arkady

„Patrzeć” i „widzieć” wydają się określeniami pochodnymi, ale jest między nimi duża różnica. Mogę patrzeć, ale nie zobaczę czegoś, co jest istotne. Podejmując decyzję o zrobieniu zdjęcia, widzę, co wyróżni je spośród innych. Jest powód, dla którego je robię. Może to być interesujący temat lub walory kompozycyjne. Odwołam się do jednego ze zdjęć mojego taty, próbując odgadnąć, co zobaczył, i postawię obok swoje zdjęcie, starając się wytłumaczyć, co ja zobaczyłem – powód, dla którego zostało ono wykonane. Poszukam zbieżności w naszym sposobie myślenia i widzenia.

W latach pięćdziesiątych ojciec często krążył wokół warszawskich placów budowy. Stąd właśnie pochodzi zdjęcie robotnika na rusztowaniu. Siatka prostych linii kontrastuje z tym niby-pająkiem, który zawisł nad głową, ujęty w ramę stojących wokół murów. Leżące na rusztowaniu deski zdają się wskazywać niecodziennego przybysza. Dynamiczna kompozycja podkreśla niezwykłość sytuacji.

Nieopodal miejsca, gdzie mieszkam, biegnie ścieżka turystyczna, nad którą rozgałęzia się autostrada. Chodzę tam dość często i za każdym razem uwagę moją przyciąga znak drogowy, mówiący, że w tym miejscu mam podjąć decyzję, czy kierować się na północ, czy na południe. Brzmi to niemal ostatecznie, jakby to miała być decyzja na całe życie. Tak więc znak drogowy stał się tematem obrazu. Robiłem to zdjęcie także dla walorów kompozycyjnych: ciężar „obramowania” wydobywał centralny punkt. Ustawienie po przekątnej nadało ciężkiej formie wiaduktów niespodziewaną dynamikę. Widzę związek między tymi dwoma kadrami, które dzieli siedemdziesiąt lat – moment zobaczenia tego, co dla nas ważne.

Konstrukcje

Jest jeszcze dar czucia czy dostrzegania nastroju. Pamiętam ojca mówiącego o Janie Bułhaku, nestorze polskiej fotografii i mistrzu polskiego pejzażu. Był bez wątpienia wzorem dla ojca, co dało się odczuć w atmosferze jego zdjęć. Puszcza Piska o mglistym poranku to dwa zdjęcia ojca. Zdjęcie fragmentu ulicy Agrykola w Warszawie to moja fotografia, zrobiona właśnie dla tego nastroju, jaki zapamiętałem ze zdjęć, które były w domu.

Nastroje

07.20.2022
Światło jest właściwie wszystkim. Jeśli wyobrazimy sobie, że światła nie ma, obcowalibyśmy tylko z czernią. Można powiedzieć, że czerń także może stanowić przestrzeń wokół nas. Na biennale weneckim jeden z pawilonów zawierał różnego rodzaju doświadczenia ze światłem. Jednym z nich była możliwość wejścia w czerń absolutną – która prawdopodobnie nie istnieje na Ziemi, ale tak to zostało zaaranżowane. Było to dziwne odczucie, wyobcowania i zawieszenia w pustce. Ciemność stanowi element naszego doświadczenia, lecz światło towarzyszy nam od zawsze, zmieniając się dynamicznie, opowiada całą historię. Pomaga nam w widzeniu kontrastu, pozwala na pokazanie rzeczy, sprawia, że zaistnieją. Nie wyobrażam sobie wypowiedzi bez światła. Pełną biel kartki papieru naruszymy maleńką, ledwie szarą kropeczką bądź ogromnym krzyczącym kleksem.

Mówiąc o pracy ze światłem, mamy często na myśli wielkie studio z licznymi reflektorami, ekranami, lampami błyskowymi. Między tym sprzętem chodzi mistrz obiektywu – fotograf. Patrzy na model, przesuwa jedną z lamp, odsuwa nieco ekran i jest gotów do utrwalenia sceny. Tak w młodości widziałem ojca, gdy robił mi portret.

W moim wypadku cały ten scenariusz odpada. Nie mam studia fotograficznego i posługuję się głównie światłem naturalnym, które jest chyba najlepszym oświetleniem. To nie znaczy, że nie chciałbym użyć tych wspaniałych lamp, ale nie wspiąłem się jeszcze na ten stopień wtajemniczenia. Portret robiony przy świetle padającym z okna, lekko rozjaśniony w cieniach odbiciem od białego papieru, także może dać dobry efekt. Pewnie dlatego lubię obrazy Jana Vermeera, tego mistrza dziennego oświetlenia.

Wielu ludzi pisało już i mówiło o rewolucji cyfrowej. Ja wróciłbym do podstaw, niekoniecznie związanych tylko z fotografią. Projektowanie opiera się na regułach, pewnej filozofii, którą się kierujemy. Pozostają one niezmienne niezależnie od tego, jaki aparat czy inne narzędzie zostanie użyte. Mój sposób myślenia nie zmienił się w momencie wejścia komputerów. Podobnie jest z fotografią. W analogowej fotografii używało się filmu. Robiłem wiele zdjęć z podróży po Stanach, mam tysiące slajdów, które chyba już pozostaną w takiej formie. Kiedy pojawił się aparat cyfrowy, nie odczułem rewolucji. Podejście jest takie samo. Jeśli chcę fotografować kwiaty, rośliny czy naturę, jest mi zupełnie obojętne, czy wezmę do ręki aparat cyfrowy, czy analogowy. To, co się zmieniło przy fotografii cyfrowej, to cały proces po zrobieniu zdjęcia.

Mój ojciec, robiąc zdjęcie pejzażu, musiał pod powiększalnikiem naświetlać pewne elementy dłużej, inne krócej. Na druciku miał okrągły kawałek czarnego papieru, którym poruszał w powietrzu, żeby nie pozostawić śladu, i w ten sposób regulował czas naświetlenia danego fragmentu. Pamiętam także plamkowanie, którego cierpliwie dokonywał na każdej końcowej odbitce. Malutki kałanek z chińskim tuszem maskował wszystkie przypadkowe białe plamki czy zarysowania. Kiedy pojawiła się fotografia cyfrowa, żałowałem, że tego nie dożył. Widział wprawdzie moje pierwsze aparaty cyfrowe, ale nie miał okazji z nich skorzystać. Edward Hartwig, znany polski fotografik, także często ingerował w swoje fotogramy, które przypominały kontrastową grafikę. Z kolei Jan Bułhak tego nie robił, pozostając przy miękkich obrazach. Jakaż to byłaby dla nich frajda poznać Photoshopa i inne programy do obróbki zdjęć.

Lubię fotografie czarno-białe i takie często robię. Może dlatego, że wśród nich wyrosłem. Może także dlatego, że kolor rozprasza, odwraca uwagę od sedna sprawy. Oczywiście prototypem zawsze jest zdjęcie kolorowe, ale w procesie obróbki kolor można wytracić. Nie ustawiam aparatu cyfrowego na zdjęcia monochromatyczne, bo chcę mieć później możliwość wyboru. Potrzebuję koloru tam, gdzie gra istotną rolę, na przykład w naturze czy w fotoreportażu z obchodów Bożego Ciała w Łowiczu. Tam prawdopodobnie zaistnieje, bo jest integralną częścią stroju ludowego. Tak samo w każdej innej sytuacji, gdy pozwoli podbudować temat. Poza tym jest elementem, który może służyć tworzeniu nastroju. Więc manipulowanie kolorem tak, ale chyba nie za dalekie.

Moja fotografia przechodzi często płynnie w grafikę komputerową. 📷 image 📷 image 📷 image [4526] Używam jej jako materiału, tak jak farby z palety. Można w nieskończoność eksperymentować z barwą. Manipulując materiałem, po drodze odkrywamy jakąś zupełnie nową ścieżkę. W takiej sytuacji zazwyczaj zapisuję obraz i czasami dopiero po latach wracam do tematu, eksperymentując z nim dalej.