SPIRALA:
ZWIERZENIA
PROJEKTANTA

Dziś układa się portfolio po konsultacji z asystentami. Wtedy wkładało się do teczki to, co ktoś robił, i moje portfolio było… jakie było. Z egzaminu zapamiętałem rysunek z modela przez pięć dni, portret, a później dzień czy dwa dni na kompozycję własną. Chciano sprawdzić, jak kandydat radzi sobie z aranżacją strony. Zapełniłem ogromny arkusz rysunkami tego, co mi akurat przyszło do głowy. Takie moje opowieści piórkiem i tuszem. Egzamin był trudny, a konkurencja zacięta ze względu na ogromny napływ kandydatów. Do dzisiaj jest tam chyba dziesięcioro chętnych na jedno miejsce. Byłem wykończony napięciem tych kilku dni, więc mama pojechała na Akademię i odnalazła moje nazwisko na liście przyjętych. Rozpocząłem studia.

Chyba w trzecim tygodniu zajęć dostaliśmy zadanie, by narysować ołówkiem głowę Laokoona – ma on masę loczków. 📷 image Piłowałem tę głowę jak tylko mogłem i byłem dumny z siebie. Przyszedł profesor, spojrzał na model, na rysunek i pyta: „A gdzie są te trzy loczki?”. Zgubiłem trzy loczki na głowie Laokoona! Zrobiło mi się strasznie wstyd. „Na twoim miejscu zastanowiłbym się nad zmianą zawodu. Tu naprzeciwko jest uniwersytet, może tam cię przyjmą” – podsumował. Byłem bliski załamania i rzeczywiście zmiany kierunku studiów. „Patrz na modela i patrz, co rysujesz!” Wymagał, aby rysować, zawsze trzymając narzędzie na odległość wyciągniętej ręki. Mieliśmy w pracowni koleżankę, sporo starszą od nas, która stała bardzo blisko, piętnaście centymetrów od płaszczyzny papieru, i tak rysowała. Akurat tego dnia ustawiła sztalugi tuż przy drzwiach pracowni, prawie je zasłaniając. Drzwi się otwierają, wchodzi profesor i pierwsze, co robi, to chwyta rulon rysunków i przez sztalugę dźga nim studentkę w brzuch: „Na odległość wyciągniętej ręki!”. Odskoczyła jak oparzona. Takie były jego metody.

Na drugim roku zacząłem malować. Były to zazwyczaj martwe natury. Stał jakiś dzbanek z niebieskimi kwiatkami. Namalowałem te niebieskie kwiatki. Widziałem, jak robił to dziadek, który wyszedł z akademickiej, klasycznej szkoły. Nie było to malarstwo kolorystyczne, bardziej formalne, walorowe. O kolorze niewiele się mówiło. Profesor podchodzi i pyta: „Co to za kolor?”. Mówię, że niebieski. Podszedłem wcześniej i sprawdziłem, jakiego koloru były te kwiaty. Nie słyszałem jeszcze wtedy o współdziałaniu barw. „Tak? To jest niebieski?” Wziął niebieską karteczkę i zbliżył do ich koloru. Okazało się, że jest zupełnie inny. Zobaczyłem, że nie należy malować tego, co się wie o przedmiocie, ale to, co się widzi.

Moją pierwszą szkołą malarstwa była pracownia kolorystów, państwa Michalskich Pracownia profesora Leona Michalskiego i jego żony Haliny Centkiewicz-Michalskiej, która była asystentką w pracowni malarstwa i rysunku na Wydziale Grafiki ASP w Warszawie.. Wisiały tam w gablotach reprodukcje mistrzów: Cézanne’a, Bonnarda, Degasa czy Maneta. Kiedy zacząłem postrzegać kolor, coś nieudolnie malowałem, raczej walorowo 📷 image – czerwień czerwieńsza, brązowa i prawie czarna – i raptem przychodzi Pan czy Pani (bo tak ich nazywaliśmy), bierze mnie za guzik, prowadzi do „ściany płaczu”, gdzie wisieli ci impresjoniści, i mówi: „Pierre Bonnard tak to tutaj robi, zobacz, jak ten kolor jest oświetlony. A zobacz teraz cienie – chłodne? Chłodne, prawda? To nie jest czarniejsza czerwień, kolor można zmieniać”. Modelowym obrazem był Kosz z jabłkami Paula Cézanne’a. Tam gra światła i cienia, a wraz z nią zmiany barwy, były dla mnie jak odkrycie nieznanego lądu. Tak wyglądała lekcja koloru. 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image