SPIRALA:
ZWIERZENIA
PROJEKTANTA

Dużo czasu spędzałem z dziadkiem. Jeszcze w Legionowie widziałem, jak przygotowywał węgiel do rysowania: łupał drewno brzozowe na patyki grubości palca, wiązał je drutem, oblepiał gliną, wkładał do kuchni węglowej i wypalał, następnie wyjmował, rozbijał glinę – i gotowe. Zaczynał obrazy właśnie od rysowania węglem. Kiedy miał ochotę na inne zajęcie, siadał i grał na cytrze. 📷 image

Utrzymywał z malowania dość liczną rodzinę w Polsce, a później w Rosji, dokąd wyjechał, ponieważ zlecano mu tam prace. Dziadkowie nigdy nie mieli własnego domu, prowadzili koczowniczy tryb życia. Pamiętam takie nazwy jak Homel czy Mohylów, gdzie tymczasowo mieszkali. Po jakimś czasie przenieśli się do Zegrza, następnie do Legionowa pod Warszawą. Ojciec często odwoził mnie do nich, spędzałem tam letnie wakacje. Wynajmowali mieszkanie w dużym drewnianym domu czynszowym, w zalesionym terenie – świetne miejsce do zabawy. Zapach tego domu został mi w pamięci na całe życie. Pośrodku podwórka stała studnia – nie było bieżącej wody ani sanitariatów. Za potrzebą wędrowaliśmy do małego drewnianego domku, potocznie zwanego wygódką. W zimie dziadek czerpał ze studni wodę, rozbijając lód, i mył się w niej od stóp do głów, mnie też namawiał. Jednak nie byłem tak entuzjastycznie nastawiony do lodowatych kąpieli. On był zahartowany. Nie pamiętam, by kiedykolwiek chorował.

Ukończył szkołę rysunku Wojciecha Gersona Wojciech Gerson (1831–1901) – członek założyciel Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych (1860), profesor w warszawskiej Klasie Rysunkowej (1872–1896). Kształciło się u niego wielu przyszłych wybitnych artystów., później studiował w Monachium, następnie spędził rok w Wiedniu, dekorując pałac cesarski. Z opowiadań ciotki dowiedziałem się, że namalowane przez dziadka źródełko wody, wypływające ze ściany, było lizane przez spragnione psy. Nie wiem, czy to rodzinna legenda, ale słyszałem ją parokrotnie, więc pewnie zawiera ziarnko prawdy. Był głównie malarzem scen religijnych, robił również dużo kopii. Do dzisiaj mam urządzenie, którego używał – otwierane pudełko, taki jednosoczewkowy „fotoplastykon”. Wkłada się doń na przykład pocztówkę, w wieczko wmontowane jest duże szkło powiększające. Często wieszał je sobie na szyi, patrzył przez to szkło i kopiował lub malował na podstawie widzianego wzoru. W domu tworzył głównie oleje, ale także bardzo dużo akwareli, we wnętrzach kościelnych – tempery.

Budował mi zabawki. Pamiętam, że mając cztery lata, dostałem od niego drewniany wiatrak, wysoki na około sześćdziesięciu centymetrów, który działał i się obracał. Pokazywał mi też, jak w Afryce strzelają z dmuchawek: zrobił z drewna przyrząd z wydrążonym otworem, z którego wydmuchiwało się lotkę z tapicerskiego gwoździa i kawałka materiału. Wprawdzie cel nie mógł być odległy, ale gwoździk się wbijał, więc miałem frajdę.

Do zabawek mojego dzieciństwa należały również wspomniany już miś 📷 image i nakręcana kolejka, jeżdżąca po kolistym torze. Parowóz ciągnął dwa wagoniki. Wiedząc już, jak działa, usiłowałem dokonać zmian w kursowaniu kolejki. Budowałem sztuczne wzniesienia, patrząc, kiedy nie starczy jej mocy, by podjechać. Zakładałem urządzenia wykolejające, zmieniałem bieg torów. Wyobraźnia pracowała. Inną ulubioną przez lata zabawką byli ołowiani żołnierze. Walczyli w różnym terenie urządzanym przeze mnie na te okazje. Najbardziej jednak pamiętam zabawki, które sam sobie robiłem. Pierwsze to obcięte frędzle koca mamy (ku jej żalowi), mające być ludzikami mieszkającymi w domach na niby, którymi były pudełka po zapałkach. Słowa „na niby” rozszerzały granice wyobraźni i wtedy wszystko było możliwe. Zmajstrowania wielu proc nawet nie warto wspominać. Oczywistymi zabawkami były także strugane z drewna pistolety, jeden nawet bliski działania, ale nie podam opisu, by nie prowokować głupich pomysłów. Najbardziej jednak byłem dumny z mojej floty różnego typu okrętów wojennych struganych z kory, które nagminnie także rysowałem. 📷 image 📷 image Najlepsza była 📷 image łódź podwodna – dzięki dodatkowemu obciążeniu potrafiła pływać w zanurzeniu. Wyobraźnia dziecięca nie ma granic i nawet patyk może zamienić się w dubeltówkę.

Niedawno odwiedziłem Kazimierskie Muzeum Klocków Lego. Mają ich ogromną kolekcję, łącznie z makietą fragmentu tego miasteczka. Zauważyłem masę zestawów z góry zaprogramowanych na specyficzny przedmiot czy konkretną scenę. Gotowe do złożenia elementy z ilustracją, co z tego ma wyjść. Nie znalazłem jednak tych najważniejszych, ikonicznych prostych klocków, z których można było zbudować wszystko, posługując się jedynie wyobraźnią. Firma Lego ze swoją genialną zabawką zaczęła się wycofywać na pozycje plastikowych gotowców niepozostawiających pola dla imaginacji. Może ta tendencja ma implikację w zachowaniu młodej generacji, przyzwyczajonej do otrzymywania rozwiązań. Moi studenci, dostając nowe zadanie, oczekują przepisu – co i jak mają zrobić. Odnoszę wrażenie, że obcowanie z gotowcami ma na to jakiś wpływ.