SPIRALA:
ZWIERZENIA
PROJEKTANTA

Jeśli informacji jest za dużo, przestaje ona działać. Poza metrem w Paryżu jestem pełen uznania dla projektantów systemów w portach lotniczych we Frankfurcie czy Londynie. Rodzajem testu dla lotniska są przesiadki – czasami bardzo krótkie, parę minut między lotami. Biegniesz, przechodząc dodatkowo bramki ochrony. Jeśli masz zdążyć, informacja musi być bez zarzutu. Heathrow przetestowałem w biegu, bo miałem krótką przesiadkę z Dublina do Warszawy, i stwierdziłem, że jest to system zbudowany bardzo funkcjonalnie. Inny godny uwagi to metro Mexico City – nie zawiera tekstów, oznaczone jest całkowicie pismem obrazkowym. Stacje są identyfikowane piktogramami w stylu azteckim, przeznaczonymi dla dużej populacji, która jest niepiśmienna.

Zapamiętałem także system informacyjny z Muzeum Historii Naturalnej w Paryżu. Umożliwia on płynne, wygodne znalezienie drogi do konkretnego obiektu. I oczywiście Luwr. Po raz któryś z rzędu, odwiedzając Paryż, wybrałem się do Luwru, odmienionego przez renowację z lat osiemdziesiątych i całkowitą reorganizację ekspozycji. W jego centralnej części, Cour Napoléon, stanęła, budząca wtedy wiele kontrowersji, Piramida projektu amerykańsko-chińskiego architekta Ieoha Minga Peia. Kryje ona główne wejście do wszystkich obszarów muzeum. Myśląc o nawigacji po tym architektonicznym zespole, stworzono niezwykle przejrzystą i funkcjonalną informację kierunkową. W ogłoszonym w 1985 roku konkursie wygrał projekt studia Carbone & Smolan z Nowego Jorku. Analizowałem, z zawodowym skrzywieniem racje projektowe. Koncept systemu oparto na trójczłonowym podziale – Luwr ma trzy skrzydła: Richelieu, Sully i Denon. Każde piętro potraktowano jak dzielnicę miasta, analogicznie do podziału Paryża na arrondissements. Ponumerowane galerie-sale funkcjonują jak indywidualne adresy. Tak więc w skrzydle Denon, w poziomie/dzielnicy 1, pod adresem 703 znajdziemy posąg Nike. Mona Lisa mieszka w tej samej dzielnicy 1 skrzydła Denon, ale w sali 711. Proste. By zobaczyć Holendrów, musimy udać się do skrzydła Richelieu, w poziomie/dzielnicy 2, do sali 837. Ten system adresowy pozwala na utrzymanie stałej informacji kierunkowej, nawet jeśli następują zmiany w ekspozycji. Nie rozszyfrowałem jedynie zasady numeracji poszczególnych pomieszczeń, która nie jest ciągła, może została w spadku po Ludwiku XIII. Projektanci znakomicie zgrali elementy informacyjne z otoczeniem, stawiając na kontrast. Neutralne, oparte na kwadratowych modułach panele informacyjne, wykonane z piaskowanej stali i szkła, kontrastują z architekturą muzeum, korespondując z wewnętrznym wykończeniem Piramidy. Całości dopełnia czysta, czytelna i adekwatna do miejsca typografia.

Testowałem na sobie przechodzenie do wybranych miejsc – znaki bezbłędnie prowadzą do celu. Nie rozstawałem się z mapą, będącą częścią systemu. Wszystkie poziomy Luwru pokazane zostały aksjometrycznie, z góry, z tej samej perspektywy. Jest to ukłon w stronę szerokiego odbiorcy, niechętnie czytającego płaskie rzuty. Niewątpliwie ten system jest jednym z najlepszych, jakie widziałem.

Równie dobry jest, moim zdaniem, miejski system informacji w Warszawie, zaprojektowany w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku przez Towarzystwo Projektowe w składzie: Jerzy Porębski, Grzegorz Niwiński i Michał Stefanowski. Całościowy sposób oznakowania miasta stołecznego: od makroskali – całe miasto przez jego dzielnice i ulice, kończąc na mikroskali – numerze każdej indywidualnej posesji, z równym powodzeniem służy mieszkańcom i przyjezdnym. Informacja tekstowa i kod kolorystyczny są dobrze zintegrowane z nośnikami: tablicami czy słupami. Rozwinięciem informacji miejskiej jest system oznakowań kierujących do zabytkowych obiektów i miejsc godnych uwagi. Pełniąc odrębną funkcję, różnią się one wizualnie i wzorniczo od podstawowego systemu.

Projekt skierowany jest do użytkownika każdego typu komunikacji. Jest w nim szczegół, który mnie osobiście ucieszył – to mała strzałeczka przy każdym numerze domu, informująca, w którą stronę numeracja na danej ulicy rośnie. Szukając adresów w obcych miastach, często wędrowałem w niewłaściwym kierunku, by po chwili wracać. Projekt warszawskiego systemu jest przemyślany w najdrobniejszych detalach i znakomicie sprawdza się w praktyce.

Brak takiego podejścia projektowego odczuwam boleśnie, mieszkając w Stanach Zjednoczonych. Tu z samochodu z trudem dostrzegam lub wcale nie widzę poszukiwanego numeru domu. Do kuriozów zaliczam podawanie numeru posesji w słownej, a nie numerycznej wersji: zamiast cyfr oznakowanie domu wygląda tak: „dwadzieścia siedem trzydzieści”.

Osobnym zagadnieniem są amerykańskie tablice rejestracyjne. Traktują czytelność bardzo luźno, dbając, by nie zabrakło na przykład górzystego pejzażu stanu Idaho i informacji, że produkuje kartofle, czy reklamy pomników przyrody stanu Utah. Gdy swobody osobiste rozciągają się na działania informacyjne, marzę o transplantacji systemu warszawskiego do Stanów Zjednoczonych, włączając w to standardy Unii Europejskiej w oznakowaniu samochodów. 📷 image

I jeszcze dygresja na temat tablic rejestracyjnych, dotycząca ich projektowania i użytkowania. Na pytanie o to, kto jest użytkownikiem takich tablic, większość odpowie: właściciel samochodu. Pozornie tak jest, ale rzeczywistymi odbiorcami i użytkownikami są stróże prawa i przeciętny obywatel, kiedy na przykład spisuje numer samochodu uciekającego z miejsca wypadku. We wszystkich wypadkach czytelność jest warunkiem nadrzędnym, toteż tablica nie powinna zawierać szumów wizualnych w postaci dodatkowych elementów. Wiele lat temu mój stan – Missouri – wypuścił nowy wzór, z ozdobnikami. Napisałem list do miejscowej gazety (opublikowany), wyrażając swoją negatywną opinię. Nowe tablice przez ponad rok zdobiły nasze samochody. Któregoś dnia dostałem list w ich sprawie od senatora mojego stanu. W rozmowie z nim powtórzyłem swoje wątpliwości. Upłynął następny rok i rejestrując samochód, otrzymałem tablice niezdobione. Nadal nie są ideałem czytelności, niemniej został zrobiony krok ku jej poprawie.

Odnosi się to do znacznie szerszego problemu. Kiedy projektant uważa, że jego rolą jest upiększanie naszego życia, a powstający projekt powinien być inny od pozostałych, w poszukiwaniu tej „inności” zatraca funkcję. Prowadzi to do wizualnego zaśmiecania środowiska. Do pewnego stopnia rozumiem początkujących projektantów, pamiętając własne grzechy młodości w pogoni za oryginalnością. Uczyłem się na błędach. Pedagodzy mówiący o służebnej roli projektanta nie zawsze spotkają się z aprobatą ze strony „projektantów artystów”, ale mówić i przypominać warto.

Ucieknę się do przykładu doświadczenia z nowym modelem samochodu. Od lat jeździmy z żoną samochodami tej samej marki, ba, nawet trzymamy się tych samych modeli. Rok temu żona zmieniła swój samochód, ponieważ stary się zużył. Pozostała wierna modelowi, tyle że młodszemu. Wsiadłem do samochodu i zauważyłem zmiany, niekoniecznie dobre. Cała deska rozdzielcza upstrzona była ozdobami. Pojawiły się jakieś listewki, niby niklowane, inne udające mahoń czy coś w tym rodzaju. Posmutniałem i zrobiłem się jeszcze smutniejszy, gdy odblaski słońca od tych cudów zaczęły razić w oczy. Deska czołowa w poprzednim modelu była dostojnie spokojna, pełniąc swoją funkcję bez zarzutu. Prawdopodobnie projektantowi postawiono żądanie, by samochód był ładny, więc go uślicznił. Smutek narastał, gdy zobaczyłem, że zmniejszyło się pole widzenia do tyłu, ale za to linia karoserii odpowiadała ostatniemu trendowi stylingu. Oczywiście jeździmy tym, co jest, chwaląc właściwości trakcyjne, gadżety bezpieczeństwa i inne, ale z nostalgią wspominamy starsze modele. Mój sąsiad długo mi zazdrościł nowego nabytku, aż kupił taki sam i jest szczęśliwy. I jak w takiej sytuacji mówić o projektowaniu według potrzeb użytkownika. Może to ze mną coś jest nie w porządku? Każde spotkanie z takim „dizajnem” skłania do refleksji: „nie czyń drugiemu, co tobie nie miłe” i jest wskazówką na przyszłość.

Nie będę daleki od prawdy, gdy powiem, że wielu projektantów skupia się na tym, by ich praca dobrze się prezentowała, była atrakcyjna, inna i – przede wszystkim – ładna. Na drugi plan schodzi zagadnienie celowości projektu, dlaczego go robimy, co chcemy przezeń osiągnąć. Zresztą często sam zleceniodawca nie bardzo zna ten cel, ważne jest dla niego, żeby projekt przyciągał uwagę. Powoli się to zmienia, ale idzie opornie. Ciągle mam przed oczami drogi wjazdowe do naszych miast: kilometry koszmarnych szyldów. Tak kończy się „upiększanie” zamiast informowania.

Dlaczego ustawicznie napotykamy projekty, przedmioty, informacje niedopasowane do naszych potrzeb?

Profile psychologiczne, upodobania, w tym polityczne, są przecież gromadzone w bazach danych. Nie dlatego, że jesteśmy ważnymi osobami, ale potencjalnymi nabywcami wszelkich dóbr. Ktoś znający moje preferencje może w nie utrafić, projektując pod mój gust. Zdaję sobie sprawę, że chybiony projekt niekoniecznie zaszkodzi, aczkolwiek może utrudnić życie. Z kolei projekt niespełniający swojego zadania nie jest projektem, ale sztuką dla sztuki.