SPIRALA:
ZWIERZENIA
PROJEKTANTA

Właściciel agencji był świetnym menedżerem, ale nie miał pojęcia o projektowaniu. Często przychodził z uwagami przeczącymi zdrowemu rozsądkowi. Trzeba było lawirować, żeby nie podążać za jego sugestiami. Kiedyś pracowaliśmy nad projektem konkursowym – opakowaniem aerozolu. Po naniesieniu korekt szefa nie można było tego pokazać. Staliśmy po przeciwnych stronach długiego stołu konferencyjnego, wpijając paznokcie w blat. Francuski opanowałem już na tyle, że mogłem mu powiedzieć, że to ja jestem profesjonalistą odpowiedzialnym za stronę graficzną, a to, co zrobiłem na jego żądanie, jest poniżej jakiegokolwiek poziomu – muszę więc wrócić do poprzedniej koncepcji, to kosztuje firmę tyle, a tyle godzin (choć nieodpłatnych, bo był to konkurs).

Myślałem, że następnego dnia dostanę wymówienie, ale nie. Miałem od tej pory święty spokój. W konkursie zdobyliśmy nagrodę, agencja mogła się nią pochwalić w biuletynie. Po tym starciu czołowym, kiedy szef przychodził, podejmował życzliwą rozmowę, nie mieliśmy więcej konfliktów. Mogłem sobie pozwolić na ostrą krytykę, ponieważ przynosiłem dochód. Nie wywaliłby kury znoszącej złote jaja. Moja pozycja była wymierna w pieniądzach. Musiałem tak się zachować, żeby utrzymać poziom. Nie miałem jednak przekonania, że jestem nieomylny, zresztą nie nabrałem go nigdy. Każdy mój projekt był związany z niepewnością, czy jest to właśnie to. Patrząc wstecz, o niewielu pracach myślę, że nie mógłbym ich teraz poprawić. Zawsze pozostaje wątpliwość, czy następna wersja nie byłaby lepsza. Jednak w którymś momencie trzeba się zatrzymać, powiedzieć sobie: „taki mam limit finansowy lub czasowy”, i oddać projekt. Moja metoda polega na wykonaniu kilkudziesięciu szkiców, z których później wybieram. 📷 image 📷 image 📷 image

Po wielu latach pobytu w Stanach Zjednoczonych osobiście poznałem Saula Bassa. W Polsce był moim bohaterem – fantastyczny grafik. Znałem jego czołówki filmowe, znaki firmowe, a później filmy. Spotkaliśmy się po raz pierwszy na konferencji w Aspen, widzieliśmy się jeszcze kilkakrotnie. Prowadziliśmy korespondencję aż do jego śmierci. Przy jakiejś okazji spytałem o jego metodę. Powiedział, że robi średnio pięćdziesiąt, sześćdziesiąt szkiców do każdego projektu. Ja robiłem często czterdzieści.

Widzimy efekt końcowy, nie ogrom pracy, jaki za nim stoi.

Pracowałem od dziewiątej do siedemnastej, z godzinną przerwą na lunch. Kiedy awansowano mnie do kadry, miałem wyższą pensję, ale mój czas pracy nie był już limitowany – godziny były płynne, czasem zarywałem noc lub przyjeżdżałem wcześniej. Początkowo mieszkałem daleko, przy placu Bastylii, w wynajętym pokoju z kuchnią i łazienką. Czynsz był stosunkowo niewielki. Dojeżdżałem z dwiema przesiadkami blisko godzinę. Było to dość uciążliwe, bo paryskie metro w godzinach szczytu nie jest komfortowe. Zacząłem szukać czegoś bliżej. Piotr Kamler wracał do Polski i zaproponował mi swoje mieszkanie w tak zwanej szesnastce, niedaleko mojej pracy, kilka stacji metra.

Mieszkał w dziewiętnastowiecznej kamienicy tuż nad Sekwaną, w bardzo dziwnym, przeznaczonym dla służby chambre de bonne – pokoju narożnym w wieży. 📷 image Były tam dwa okna i balkonowe drzwi wychodzące na bulwary nad Sekwaną. Z jednego widziałem wieżę Eiffla, z drugiego rzekę. Dom stał przy zacisznej uliczce dochodzącej do ruchliwej arterii. Byłem świadkiem przynajmniej jednego, czasami dwóch wypadków tygodniowo. Jeżdżąc po Paryżu, trzeba mieć oczy dookoła głowy. Nie ma znaków stop, pierwszeństwo mają zawsze pojazdy nadjeżdżające z prawej strony. Nieuważni kierowcy wypadali z mojej małej uliczki na pełną pędzących samochodów drogę wzdłuż Sekwany i kończyło się to kraksą. Po jakimś czasie, kiedy słyszałem pisk i łomot, nawet nie podchodziłem do okna. Kiedyś jednak zdarzył się poważny wypadek (możliwe, że śmiertelny) i dozorca – concierge – zdenerwował się bardzo, wziął kubeł z farbą i namalował pas oznaczający „stop”. Dwa dni później przyjechała policja i zamalowała go na czarno, bo był nielegalny. Kiedy przyjechałem do Francji, miałem polskie prawo jazdy, ale jeszcze nie miałem samochodu. Kupiłem go po roku.

Starałem się odrywać od bardzo wymagającej i nerwowej pracy, ważnych klientów i terminów. Spotykaliśmy się często w małej grupie polonijnej: w tym czasie byli w Paryżu Waldek Andrzejewski, Waldek Zarachowicz – koledzy z pracowni państwa Michalskich, którzy także pracowali w agencjach reklamowych, i mój przyjaciel Piotr, przez którego poznałem również towarzystwo francuskie. Organizowaliśmy wspólne wyjazdy za miasto, na przykład do Mont-Saint-Michel. Podczas weekendów wybierałem się na piesze wycieczki, łaziłem po lasach. We Francji trudno jest znaleźć tereny do uprawiania turystyki, większość obszarów wokół Paryża należy do osób prywatnych, są ogrodzone, jedynie lasy bywają ogólnodostępne. Okolice Fontainebleau przypominały sosnowe lasy w Polsce. Chętnie tam jeździłem. Zdarzały się nam często wyjścia do teatru – udało mi się być na występie mima Marcela Marceau czy na koncercie Édith Piaf – chodziliśmy do kina, galerii, muzeów. Jeden z sylwestrów spędziłem na Carmen w paryskiej operze, której plafon zdobią freski mojego ulubionego Marca Chagalla.

Rzucony na głęboką wodę, szybko musiałem nauczyć się języka. Zaraz po przyjeździe zapisałem się na świetnie prowadzone kursy w Alliance Française. Przede wszystkim jednak kontakt z językiem miałem, pracując w studio. Zdarzało się, że znalazłszy się poza nim, używałem zasłyszanych sformułowań, nie wiedząc, że klnę. Koledzy nie posługiwali się językiem literackim, często „latało mięso”. Nauka przebiegała wielostopniowo. Mówiłem, ale kiedy kupiłem gazetę, zaczynały się schody. Czytanie nastręczało problemów. Testem na to, czy mogę się porozumieć, była rozmowa telefoniczna – pierwszy raz odebrałem samodzielnie telefon po sześciu miesiącach pobytu w Paryżu. Kiedy zacząłem mówić, nieznajome osoby myślały, że pochodzę z francuskojęzycznej Belgii. Podobno miałem taki akcent.

Wiele lat później, już po dłuższym pobycie w Stanach Zjednoczonych, przyjechałem do przyjaciół we Francji. Słysząc mój francuski, nieco zardzewiały, ich córka zapytała, dlaczego mówię z amerykańskim akcentem. To mnie dobiło. Nikt nie rozpoznawał akcentu znad Wisły.