SPIRALA:
ZWIERZENIA
PROJEKTANTA

Z używaniem próbek od klientów wiąże się zabawne zdarzenie. Pracowaliśmy kiedyś nad serią proszków do prania i po zakończeniu zadania wziąłem jedno pudełko z zamiarem użycia przy najbliższej okazji w pobliskim punkcie pralniczym. Późnym wieczorem załadowałem pralkę, wsypałem przyniesiony proszek i zająłem się czytaniem gazety. Pralka pracowała pełną parą. W pewnym momencie na jej wierzchu zaczęła rosnąć góra piany – ciekła na podłogę, pokrywając ją białym dywanem. Byłem zupełnie sam. Rzuciłem się, by ratować pralnię przed potopem. Z wielkim trudem opanowałem sytuację. Wziąłem do ręki pudełko i przeczytałem, że proszek przeznaczony jest do prania ręcznego. Od tej pory czytam instrukcje, nim przystąpię do użycia produktu.

Przed przyjazdem do Francji szczyciłem się umiejętnością zakładania plakatówką tak zwanej apli, czyli nieskazitelnie równej w kolorze i walorze płaszczyzny, co nie było takie proste. Tutaj tej techniki nie stosowano. W ogóle mało pracowaliśmy plakatówkami. Używano tak zwanych tramów – kolorowych samoprzylepnych folii, przeźroczystych bądź półprzeźroczystych, którym nadawano kształt ostrym (x-acto) nożem bądź cyrklem do wycinania kół. Nakładane na siebie, dawały wypadkowe kolory. Technika ta była szybka i użyteczna. Styl graficzny opierał się na stosunkowo nieskomplikowanej formie budowanej płaskim kolorem. Opanowałem go w krótkim czasie, jednak wolałem precyzyjny kałanek, szczególnie gdy w grę wchodziły bardziej finezyjne formy. Letrasety, występujące w różnych krojach i wielkościach, ułatwiały wykonywanie makiet. Ja jednak często uciekałem się do ręcznie pisanej litery, która miała zadowalającą precyzję w moim wykonaniu. Lubiłem odręczne liternictwo. Żałuję, że lekcje kaligrafii zniknęły z programów nauczania początkowego. Całkowity koniec epoki ładnych charakterów pisma nastąpił wraz z wprowadzeniem pióra kulkowego.

Przeglądając projekty z tamtego czasu, zauważam, że niewiele z nich nosi ślady użycia kolorowych folii. Wyjątkami są etykieta i pudełko na gin Marie Brizard, 📷 image z agresywnymi trójkątami na dole opakowania. Wycinałem je własnoręcznie. Koledzy patrzyli z pobłażaniem na moje „gospodarskie” podejście do materiałów graficznych, które dostarczała agencja. Wspominam walkę, by ich użycie było oszczędne (były dość drogie). Denerwowało mnie wycinanie elementu ze środka arkusza i pozostawianie reszty bezużytecznie. Dzisiaj, zastanawiając się nad motywami mojej reakcji na marnotrawstwo, myślę, że grały tu rolę doświadczenia z dzieciństwa, niedostatki czasu wojny i konieczność oszczędzania na czarną godzinę.

Nowym dla mnie urządzeniem była camera lucida, inaczej mówiąc rzutnik obrazu. Przypominała wielki aparat fotograficzny skierowany obiektywem w dół, z wbudowanymi reflektorami oświetlającymi obiekt. Tylna ściana miała szybę. Położona na niej kalka działała jak matówka, ukazując obraz. Na tej kalce rysowało się wszystko, co znalazło się w oku kamery i było istotne dla projektu. Camera lucida stanowiła w tamtych czasach ogromną pomoc, szczególnie dla ilustratorów.